Ostatni weekend spędziłem w kuchni. Właściwie, spędziłem w nim w sumie może dwie godziny, ale "cały weekend" lepiej oddaje moje zaangażowanie kulinarne. Uzbrojony w książkę kucharską "Uczta Lodu i Ognia", autorstwa dwóch fanek prozy George'a R.R.Martina, którego nie muszę chyba przedstawiać, przystąpiłem do pichcenia.
W planach miałem zapiekankę z rzepy i pieczeń z dzika, ale moja nadobniejsza połówka w trosce o powiększającą się moją brzuszną dostojność zadecydowała, że zamiast zapiekanki z dużą ilością sera zrobimy pożywną zupę z rzepy. Summa summarum, był to dobry wybór. Ceramiczne łosie, które niedawno wyjrzały na światło dzienne z czeluści pieca, patrzyły na moje przygotowania z mieszanką politowania i zniecierpliwienia.
W pełnej ceramicznej krasie. |
Przepis prosty - obraną rzepę kroimy na kawałki (5-6 czarnych rzep, w większą kostkę) i gotujemy w mleku (3 szklanki), w którym topimy dwie gałązki tymianku. Niestety gałązek nie mieliśmy, więc ratowaliśmy się rozdrobnioną przyprawą. Gdy rzepa zmięknie, miksujemy ją z odrobiną mleka po gotowaniu, do pożądanej konsystencji, dodając stopione masło (pół kostki) i dwa ząbki czosnki (wyciśnięte). I już.
Z pieczenią z dzika były od początku problemy, ale co to dla entuzjastów. Zamiast dziczyzny, była wieprzowina. Zamiast polędwiczek (0,5kg), była szynka (1,5kg). Mięso pokroiłem na plastry (jak piana na piwie, na dwa palce grube) i zalałem marynatą. A marynata to niesamowicie aromatyczna mieszanka wytrawnego wina Rioja (2/3 szklanki wg przepisu na 0,5 kg polędwic), tej samej ilości octu z czerwonego wina, oraz cydru (a co, pokażmy wiecie komu, że lubimy jabłka). Ale kwintesencją smaku była mieszanka przypraw, bardzo popularna w średnich wiekach. Mieszamy po łyżeczce czarnego pieprzu, goździków, cynamonu, imbiru i szczyptę gałki muszkatałowej. Ucieramy - wykorzystaliśmy pierwszy raz w życiu moździerz od teściowej - i połowę proszku wsypujemy do marynaty. Mięso topimy w niej i nie wypuszczamy przez kilka godzin, może być nocnych.
Gdy mamy pewność, że marynata zrobiła swoje, mięsko z garnka nakłuwamy ostrym nożykiem i wtykamy 3-5 goździków na plaster. Resztką proszku z moździerza oprószamy mięso i pieczemy... aż będzie dobre, 15-30 minut w temp. 175 stopni C, może więcej, jak kto lubi mocno pieczone. Po kwadransie zlewamy sok z pieczeni i dolewamy go do rondla z marynatą - odparowując, próbowałem zrobić sos.
Efekt - nie było aparatu pod ręką... musicie wierzyć na słowo.
Zupa i pieczeń to pewna ekstrawagancja na języku, wpierw szok smakowy, potem... mniam, mniam. Nie wiem, czy nutka goryczy musi być, czy dałem za dużo tymianku, ale miłośnikom zup krem, polecam. Pieczeń... soczysta, mięciutka, ale bardzo wyczuwalna w smaku byłą nuta wytrawnego wina i octu winnego, dzięki dość rzadkiemu sosowi. Ale przyprawa była cudem.
Koniec końców, mi smakowało, Kasia także zjadła... Edyta się krzywiła.
A krzywiącym się pokazujemy karne łosie o wkurzonym spojrzeniu mojego autorstwa. Nie wiem dlaczego, ale mam straszną słabość do łosi, tych "krążowników bagien"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz